my own privet Idahoo

my own privet Idahoo

wtorek, 7 kwietnia 2015

Tańczę, tańczę, tańczę...

      Wiruje gdzieś pod niebem, zawieszony na niewidzialnej pętli. Nogi podciągam do klatki piersiowej i niesiony siłą odśrodkową nabieram jeszcze większej prędkości. I kręcę się i lecę. Napędzam sam siebie od środka i odpycham rękami od wyimaginowanej ściany.
Ciągle z myślami spóźniony i już dawno po czasie z każdym obowiązkiem, nabieram prędkości by nadgonić to czego nadrobić się nie da. No, a ja tak bardzo chce!
Więc pędzę, wiruje mi świat przed oczami. Zakręca się horyzont. I jeszcze i jeszcze, i dalej i dalej. Odpycham się ze wszystkich sił jakimi dysponują moje długie ręce. Muszę być szybciej, nadrobić to co zapomniałem wczoraj, nadgonić choć jeden dzień, jedną godzinę, albo chociaż minutę, bo w kółko jest to samo.
Wysłałeś?
Zrobiłeś?
Jesteś?
Wpadniesz?
Chodź!
Dalej!
Szybciej!
JUŻ!
w sumie "na już" jest wszystko!
Chcę się już zatrzymać, ale chyba chwilowo nie dam rady.

"Ratunku. Pomocy. Nie umiem iść. Kręcę się w kółko. Kolejna przeszkoda pod nogi, spod Twoich kół"

piątek, 27 marca 2015

Wiatr na pogodę...

Mamy siebie tak powoli. Na końcach palców się spotykamy. Stykamy się tym, naszym życiem, które zmienia się tak diametralnie, choć cała zewnętrza powłoka nawet nie drgnie. Tak szybko uciekają minuty, w porannym pędzie, nie zdążysz nawet wypić kawy, już coś dzwoni, coś już każde nam znikać. Biec przed siebie  tak szybko jak tylko się da i dalej niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Nie dane jest nam czekać.
Za szybą zmienia się krajobraz, przemykają polskie wsie, pojedyncze domy , gdzieś rozrzucone po ciągle rosnących jeszcze lasach. Tam znaleźli swoje miejsce, na tym uroczysku. Cztery ściany i dach. Tyle postawili, tak żyją, bez tych technologii, po sąsiedzku z brzozą, młodnikiem, starą żwirownią. Tak jest już im dobrze. Etapy swojego życia dostosowują do pór roku. Do oczekiwania na wiosnę, do zimowej stagnacji i do rozkoszy lata, zimnego kompotu z dziką miętą. Gdzie uroczystość to każdy poranek, to wspólny posiłek, wypita herbata. Tak z rana tam na pewno jest herbata. Kawa później do ciasta, do słodkiego. Tak tam na pewno się żyje i ratuje ich, że rano znów słyszą ptaki, tak jak my budziki, że deszcz spokojnie siąpi a nie burza i że przymrozek w nocy ściął tarninę, konfitura z niej pewnie lepsza niż antybiotyk. My wtedy czekamy na tramwaj.
 Nagle, kiedy już tego wszystkiego masz dość, na końcach palców znów się spotkasz i masz pewność, że jednak jesteś w dobrym miejscu.

„…mówili w domu o mnie, wiatr na pogodę…”

czwartek, 26 marca 2015

W okularach przeciwsłonecznych i ze smartfonem.

W okularach przeciwsłonecznych i ze "smartfonem".
Jest tak, że przemykam przez miasto po prostu, bez tych gadżetów, ze zwykłym uśmiechem, jeszcze tak mało obecnym na ustach Poznaniaków, po właśnie kończącej się zimie. Porze roku, która nie istnieje w strefie klimatycznej Polska, bo u nas to jest tylko mgła i wieczne dwa na plusie. No i w sumie całkiem szaro, bo nie wszystkie budynki zamieniono w pastelowe, geometryczne oazy termoizolacji.
Wiem, że będzie to piękny dzień. Ciepło już z samego rana, trochę nieznośnie odciska mi się na prawym policzku. Dzisiaj jadę tramwajem. Mamy wiecznie siedzących w nich emerytów, studentów i ich "koła oraz lekko spóźnionych do pracy, którzy już samą miną chcą popchnąć tramwaj do przodu. Pojawiają się też osobniki tak charakterystyczne w XXI wieku, jak grzyby atomowe w latach 50 na Pacyfiku. Dla nich najlepiej osobny przedział, wejście z podjazdem oraz osobny pas ruchu. Mamy ścieżki rowerowe, miejmy ścieżki dla zombie ze "smartfonem". Raczej nie interesuję ich nic więcej, niż ciągłe mazanie palcem po ekranie. Instynktownie opuszczają tramwaj na docelowych przystankach, kierując się chyba jakąś wyższą metafizyką, bo ich wzrok nawet nie drgnie, wciąż wpatrzony w migające diody LED. Nad takimi to można skakać, biegać, a on tak będzie siedział niewzruszony. Za dwadzieścia lata nie spojrzymy na siebie na ulicy, nie powiemy spontanicznie "cześć", czy wymienimy się poglądami z osobą siedzącą dłuższy czas obok nas w pociągu, bo już dziś tego nie robimy.
"Smartfon", przekleństwo czy dar?

wtorek, 17 marca 2015

Kosmosy, galaktyki, gromady...

Czujecie to, tak jak się przemieszczacie po mieście? Jak każda jego komórka zaczyna drżeć. Cały ten miejski organizm. Jak zmienia się nachylenie budynków. Jak skracają się cienie.
Spacerując dziś z pracy, wypiąłem się na tramwaj, bo co jak co, ale człowiek przejść się czasami chce. Było późne popołudnie, tak jeszcze jasno, ale nie do końca, że jakby się przymrużyło oczy to by już było ciemno. Rozmyślałem, że już by się chciało, już dzieli nas ten kroczek od tego, żeby sobie na zielonej polanie, wśród tych mleczy i tych dmuchawców, tych wszystkich zapachów, usiąść i po prostu patrzeć. Jak przelatują te całe galaktyki gdzieś nad nami, a my nic w tym wszystkim nie znaczymy, a jednak jesteśmy całym światem. W kosmosie. W tych 93 miliardach lat świetlnych szerokości, w tych wszystkich gromadach i subgromadach, to właśnie My ze swoimi życiami, tak wiele możemy i tak wiele mamy.
Bo podróżować się mi już nie chce, bo już się mi przejadło, że nieznośnie mi się czasami beka zmianami, jak tylko pomyśle, i zgagę dostaje, gdy walizkę zaczynam wyjmować. Mi się chce spokoju, "konstansu" życia. Iść tym spacerem, w niedziele na targ staroci i wypić tą kawę w podwórku z widokiem na pomnik. Jedna pani na pewno wie jaki. Ładny on jest, taki czekający na to by ktoś na przeciw usiadł i patrzył. Oczekiwanie ma również swoją piękną stronę.
Przyszło się mi cieszyć z tych wszystkich rzeczy, które mam i z każdej jednej z osobna, zaraz zacznę się cieszyć z tego, że wstawać muszę rano. No dobra z tym się chyba nigdy nie pogodzę, ale jednak coś wisi w powietrzu. Tak już od roku z małym hakiem, że mi się chce i nie chce naraz. Mógłbym tak czasem usiąść i po prostu patrzeć na te wszystkie gwiazdy i drogi mleczne, zaćmienia słońca i wybuchy supernowych.

Tacy, jako ludzie jesteśmy mali w tym wszechświecie, a tak wiele możemy.




 

środa, 3 kwietnia 2013

podarty denim

Twoje siły i twoje nauki sześć razy powtarzane. a może nawet i sześćdziesiąt. Ja pewnie tyle samo razy to zapomniałem... Podchodzisz wtedy jak kot, a to kto? Jak zwierze z natury leniwe, łasisz się na moje myśli z natury lepsze. Bo głupsze! Głupota powtarzana raz i na wieki przez Twoje usta sobie ciągle przemyka. Bez wiedzy Twojej, bo tak dla jasności chyba nie rozumiesz zbyt wiele. Powtarzając na okrągło stare cytaty, i książkowe dramaty. I pamiętaj: że podarte jeansy to jest luksus, którego ty nie posiądziesz.

niedziela, 31 marca 2013

teraz mam tak jak wtedy(z archiwum bloga)

Zapisany byłem na audiencję u papieża ,że Jezus wcale nie umarł. Ja mam ropę na sercu, krzyż noszę na barkach. Plastikowe życie z bateryjką w plecach. Ostatnio otacza mnie moc przypadków. Przypadkowo chowam głowę w piasek, przypadkowo śpiewam na całe gardło, w tramwaju, gdzie ludzie myślą, żem szaleniec, żem głupek. Zombie opanowały już do końca to miasto. Uciekać bym chciał, od śniegu i mrozu, ale gdy tylko rozpędzam się i biegnę, podkłada ktoś pod nogi me ślizgawki i gołoledzie. Przymioty zimy-tej kur**y i suki. Na całe gardło dziś krzyczeć chcę, że w głowie mojej nuklearna wojna, że gęsi wyleciały za morze, że już nigdy nie zobaczę wiosny. Na całe gardło krzyczę dziś, że miłość to nie puzzle, że skleisz na brystolu kawałek po kawałku, układanka z uczuć. I oglądać móc będziesz na boazerii w korytarzu, w mieszkaniu, gdzieś w bloku, gdzie nie mieszka szatan. Jezus nie umarł, bo dziś konam ja. Artysta-plastyk, malarz-wirtuoz, żywiciel-martwych, stadium i rozwój. Zabiłem już nudę, w gównie mieszka diabeł, ja już tylko złote sukna zakładam i błądze po otchłani mej i obrazy tworzę, światy układam i bajkę pisze o Jasiu i wiedźmie. Jak jej uciekłem, zabiłem i zjadłem, ręce odciąłem i pieściłem nimi swe boskie ciało. Sam Apollo mi się z nieba przyglądał i spływał na mnie strumień uniesień. Dziś już namaszczony jestem, złote runo pod pazuchą nosze, nicią Ariadny swe sukna zlepiam i ambrozję piję, w boskim uniesieniu. Od dziś dyzlekcję i zgryz krzywy do kufra chowam, bom ja nie umarł, ale zmartwych powrócił.

niedziela, 20 stycznia 2013

art must be .....

-na tej linie patrz, na tej, na tej linie, widzisz... -na linie? -na linie widzisz? Ptak, widzisz, chce uciec. Patrz na linie, widzisz? To jest chyba kruk. Czy ty widzisz? Widzisz? Ej!? Był 11 stycznia 1956 roku. W mieszkaniu, w oficynie, na parterze. Że niski parter. Marznę. Jest zima. Zima stulecia. Zima XX wieku. Śnieg mówi mi dzisiaj: zostań. Na niebie przelatuje ptak. Rwie się. Wyrywa. Trzepocze skrzydłami. Nie może dalej, nie może wyżej. Jego myśli w jednym spojrzeniu krzyżuje się z moimi. Teraz już wiem jak się umiera, a może dopiero teraz wiem jak się żyję. Wyspa łóżka jest teraz moim jedynym ratunkiem, moim spowiednikiem i moim pobratymcą. Pościel źle, że zamek przy buzi i gryzie. Ptak się trzepocze. -Widzisz?